Znów będzie o dzieciach, a raczej jak ciekawie spędzić czas z dziećmi, które się już nie mieszczą do wózków, mają oczekiwania wobec dorosłych i wiedzą, co lubią a czego nie. I fajnym miejscu w Warszawie, które zapewnia dużą dawkę atrakcji dla dzieci i dorosłych. Dzisiaj będzie o wizycie z dziećmi w Parku Linowym na Bielanach. I na placu zabaw na Kępie Potockiej. I o Malinovej.
“Ciocia, idziemy dzisiaj na basen?,” pyta mój 10-letni bratanek, któremu obiecałam wizytę na basenie w Warszawiance. Ja jednak chcę wykorzystać piękną pogodę w ostatni weekend sierpnia i zabrać moich 2 bratanków (prawie 10 i 9 lat) do Parku Linowego na Bielanach, o którym tylko słyszałam. Wchodzę na ich stronę (www.park-linowy-bielany.pl) i zdjęcia tam zamieszczone wyglądają zachęcająco. Kolejna ważna informacja, to fakt, że do parku można łatwo dojechać środkami transportu miejskiego. Warszawianka pod nosem, a Bielany nie. Ale korzystając z metra i autobusów, dojeżdżamy na miejsce w niecałe 45 minut ze stacji Wilanowska.
Chcę dostarczyć chłopcom wrażeń, które są bliskie ich naturze i sposobowi spędzania czasu (mieszkają na wsi i spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu). Dojeżdżamy do Parku Linowego bez problemu i ja sobie wyobrażam, że na widok lin, wysokich pni, tuneli siatkowych i ludzi w uprzężach piszczących z podniety, tudzież strachu, chłopcy też pisną z radości... Ku mojemu rozczarowaniu, nie okazują pozytywnych emocji, a raczej pewien rodzaj znudzenia i braku zainteresowania tym miejscem. Ok, daję im i sobie czas do namysłu.
Chodzimy po parku, położonym w małej dolince za Kępą Potocką, wzdłuż Wisłostrady, która jest słyszalna, lecz na szczęście niewidoczna, a nad nami ludzie w różnym wieku, od 4-latków próbujących sił na łatwej trasie w asyście swoich rodziców, po grupę mężczyzn spędzających imprezę kawalerską na trasie średniej. Jest też młoda kobieta, która z wysokości 1 metra nad ziemią krzyczy do swojego partnera: “Ja już nie chcę tu być. Wszyscy się ze mnie śmieją. Zobacz!” Nikt się nie śmieje, ale to, co mówi uświadamia mi, że przejście tras na różnych wysokościach może służyć jako doskonały test sprawności fizycznej, ale też jako sposób na różne strachy w głowie...
Namawiam Olafa, który nigdy w życiu nie był w parku linowym, ale który jest wyjątkowo zręcznym 10-latkiem, na przejście najłatwiejszej trasy. Płacimy 15 zł (strona podaje, że opłata za najłatwiejszą trasę wynosi 20 zł), dostajemy kask i uprząż, którą pomaga założyć jeden z pracowników parku i idziemy na 10-minutowe szkolenie. Olaf przechodzi trasę bez problemu i wiem, że poradzi sobie na trasie średniej, choć nie ma jeszcze 140 cm wzrostu (trasa średnia jest dostosowana do ludzi o przynajmniej tym wzroście).
Spryt, z jakim radzi sobie na pierwszej trasie, przekonuje pracowników parku, że poradzi sobie na trasie średniej znajdującej się na wysokości od 5 do 7 metrów. Dopłacamy 20 zł (ta trasa kosztuje 30 zł, ale po przejściu innej trasy dopłaca się 20 zł) i stajemy w kolejce.
Olaf przechodzi 20 etapów trasy średniej w niecałą godzinę, a Igor i ja dopingujemy mu, rzucamy mu wodę, kiedy on czeka na swoją kolejkę na podestach, robimy zdjęcia i jesteśmy chyba bardziej podekscytowani tym wydarzeniem niż sam Olaf, który do końca trasy zachowuje spokój.
Kiedy Olaf pokonuje ostatni, najprzyjemniejszy, etap trasy, czyli długi przejazd na lince, oddajemy sprzęt, siadamy przy jednym z drewnianych stołów i nie zważając na żarłoczne komary, pijemy schłodzone napoje i wymieniamy się przeżyciami. Warto było go namawiać. Wizyta w Parku Linowym należy do udanych.
Po tym intensywnym przeżyciu idziemy na plac zabaw na Kępie Potockiej, jednym z fajniejszych placów, które widziałam w życiu. Naszą uwagę przykuwa od razu wielka pajęczyna zrobiona z niebieskiej liny, której punktem centralnym jest metalowy słup na ok. 8 metrów wysokości (wysokość słupa mierzona na oko).
Zdejmujemy buty i skarpety, zostawiamy rzeczy na ławce przy samej pejęczynie i zaczynamy zabawę na tej przepięknej konstrukcji. Można się tam huśtać, zwisać, wspinać na samą górę lub siedzieć w jednej z 'kapsuł' zrobionych z gumowych elementów, chodzić po linach i między nimi, siedzieć i obserwować życie toczące się na placu, albo chodzić na bosaka po przyjemnym i miękkim piasku.
Po kilku godzinach spędzonych w północnej Warszawie, czas wracać na południe. Obiecałam sobie jednak, że zanim wrócimy do domu, pojedziemy do lodziarni Malinova przy Al. Niepodległości 130. Na szczęście, docieramy tam przed samą 21 i bierzemy 3 średnie porcje (a właściwie porcja 60g o dwóch smakach nazywa się małą porcją) smak waniliowy i pistacjowy. Reklamuję chłopcom miejsce jako najlepsza włoska lodziarnia w Polsce. Dwie rzeczy, które od razu zauważają: tutaj się nie dostaje gałek, tylko porcje (tak właśnie serwuje się lody we Włoszech) i niesamowity smak. To, co mówi Olaf, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie przesadzam, nieustannie zachwycając się smakiem lodów z Malinovej: “Ciocia, te lody są jakieś takie dziwne. Pistacja smakuje, jakbym jadł prawdziwe pistacje.” Lepszej recenzji Malinovej nie trzeba.
Najgorętsza sobota tego lata jest jedną z najlepszych.
Magdalena Malinowska, Naczelna Kulinarno-Kulturalna